O
lisim futrze i o tym, jak się u mnie znalazło.

Za
nieco ponad miesiąć wychodzę za mąż. Grudzień to niezbyt
popularny miesiąc na branie ślubu, ale wystarczy chwilę się
zastanowić, aby znaleźć mnóstwo powodów uzasadniających taki
wybór terminu. Atmosfera świąt, zaśnieżone drzewa, spokój,
dobry czas na urlop i przyjazd dalekiej rodziny, pięknie ustrojony
kościół i domy… i mróz. Jednak suknia ślubna, nawet w
komplecie z bolerkiem, to nie jest strój dopasowany do grudniowych
temperatur. Całe szczęście w sklepach dla Panien Młodych jest w
czym wybierać jeśli chodzi o odpowiednie odkrycia wierzchnie.
Problem w tym, że słabo jest wydawać kupę kasy na białe
wdzianko, którę założę tylko raz. Wystarczy, że zaszalałam z
samą suknią. Stąd mój wybór padł na jakieś eleganckie futro,
które będę jeszcze mogła kiedyś ubrać. Najbardziej marzyły mi
się lisy, więc rozpoczełam poszukiwania. Białe, a właściwe
srebrne odrzuciłam na samym początku – ten kolor jest w chłodnej
tonacji i nie pasował by mi ani do typu urody ani do sukni ślubnej.
Poszalałam więc z rudym. Odcień jest boski!

Trafiła
mi się naprawdę świetna okazja – naturalne, używane futro z
rudych lisów po możliwej do ogarnięcia cenie. Krótkie, o bardziej
nowoczesnym kroju, dzięki czemu nie wyglądam w nim jak tłusty
yeti. Jestem bardzo zadowolona 😀 I nie mogę doczekać się grudnia!
Koniec
gadania, czas na zdjęcia! Ciąg dalszy mojej sesji w Parku Oliwskim
z okazji lisiego tygodnia.

Lisie
futro – używane, szyte na miarę; spodnie – Orsay; bluzka –
prezent, buty – Alberto Violli, torebka – prezent.

Jak Wam się podoba? Co myślicie o lisim, rudym futrze jako elemencie stroju Panny Młoadej? 🙂
Jeśli chcecie więcej wiedzieć co kupuję, co noszę i ogólnie – co robię, to polubcie mnie na facebooku. Jeśli podobał Wam się ten post i chcecie więcej – kliknijcie mnie na bloglovin!